środa, 8 września 2010

Omar Rodriguez-Lopez Quartet - Sepulcros de Miel


Omar Rodriguez-Lopez będzie dość często na łamach tegoż bloga ze względu na fakt, że jest bardzo lubianym przeze mnie panem, który robi bardzo miłą dla uszu muzykę.
Choć nie zawsze.

Wydawanie trzech płyt na rok ma swoją cenę. Materiał nie jest zawsze do końca dopracowany, a przez to mamy czasem różne, nieprzyjemne konsekwencje. Bo Lopeza zawsze traktowałem z wielką, niemal nabożną czcią ze względu na to, iż jego muzyka zawsze do mnie docierała, szczególnie ta z Mars Volty. Ostatnio jednak przeglądałem także jego solowe dokonania i z tym jest sprawa różna. Czasem można natrafić na niesamowity album, jak „Xenophanes”, można też wydać papkę, jaką jest „Sepulcros de Miel”.

Owa płyta jest niczym innym, jak jednym i spójnym utworem podzielonym na osiem części sprytnie nazwanych „Part” od I do VIII. Numer I i VIII można w sumie wykreślić, bo to opener-outro z elektronicznym, dziecięcym midi-beatem, który rzekomo wprowadza nas w to, co będzie działo się na albumie. 

Sam środek to sześć części to kompozycja trwająca blisko 23 minuty pełna tego, co w Rodriguez-Lopezie jest najlepsze. Bujające rytmy, duże wykorzystanie różnorakich bębnów, a przede wszystkim gitary. Omar znany jako twórca przedziwnych, psychodelicznych, niemal kosmicznych dźwięków na swoim sześciostrunowcu tutaj daje popis swojemu kunsztowi. Delikatne riffy przenikają się z piskami, pogłosami, dziwnymi, multiplikowanymi slide’ach i innych ciekawostkach, jakie można z gitary wycisnąć.

Niby to dobre do pobujania się, niby można dobrze się odprężyć słuchając tego albumu, jednak jest „ale”. To wszystko już znamy. Mamy tak naprawdę jeden utwór, który brzmi  jak rozwinięcie jednego z utworów Mars Volty. W końcu panowie mogą z siedmiominutowego „Goliath” stworzyć pół godzinny improwizacji. Tutaj Rodriguez-Lopez zrobił kosmiczne jam session, włączył swoje efekty do gitary, jak gdyby chcąc się przekonać, co z tego hałasu stworzy. I tak przez dwadzieścia trzy minuty, aż do części numer 8, która powoli na zasadzie klamry wraca do idiotycznego beatu, którym płyta się zaczęła.

Nie lubię pisać o Rodriguez-Lopezie krytycznie, ale czasem trzeba. To jest płyta słaba, niestety. Sporo pomysłów, które niestety czasem się ciągną i ciągną i brak im odpowiedniego końca. Te dłużyzny powodują, że trochę się wymęczyłem przy „Sepulcros de Miel”. Mogło być lepiej, znacznie lepiej, bo potencjał albumu nie został w pełni wykorzystany. Cóż, w listopadzie wychodzą kolejne dwa solowe albumy, może wtedy coś się zmieni. A teraz przynajmniej jeszcze bardziej czekam na kolejny album Mars Volty, bo nie ma co się rozdrabniać.

1 komentarz:

  1. Z tą recenzją się niestety nie zgodzę. Owszem, były płyty Omara dużo lepsze (też siedzę w temacie), ale ten album moim zdaniem się do słabych nie zalicza. Śmiem nawet twierdzić, że jest lepszy niż chwalone wyżej Xenophanes. Może to dlatego, że zdecydowanie wolę długie improwizacje niż pojedyncze kawałki. Omar i John na gitarach nadają płycie świetny klimat, cała płyta/kompozycja wprowadza w niesamowity trans - ja to kupuję. Wszystko jednak zależy od gustu:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Te, pogadajmy!