wtorek, 14 września 2010

Muse - The Resistance


Dzisiaj jest 14 września – minął dokładnie rok od momentu, gdy światło dzienne ujrzał piąty album Muse, czyli „The Resistance”. Na ogół nie obchodzę rocznic płyt, bo wychodzę z założenia, że żaden longplay nie jest na tyle ważny, by pamiętać o jego dziennej dacie wydania. Ale ostatni album panów z Teignmouth widocznie mocno zagnieździł mi się w głowie, skoro pamiętałem o takiej pierdole. Poza tym to miłe przypomnieć sobie album i porównać wrażenia  „na świeżo” z tymi, jakie ma się po roku od wydania.

„The Resistance” jest dla Muse albumem przełomowym, to trzeba przyznać. Po raz pierwszy bez producenta, a więc wolna wola i swawola. Po sukcesie poprzedniej płyty, „Black Holes And Revelations” zespół trochę puścił wodze swej fantazji i postanowił wykazać swój pełny potencjał bez żadnych limitów. Wynik tego eksperymentu jest do dzisiaj kwestią wyjątkowo sporną. Z początku uważałem tę płytę za niesamowicie nieudaną i słabą, jak na nich, teraz podchodzę z trochę większą pokorą do ich najnowszego dokonania.

Album od początku uderzał mnie swoim gigantycznym ładunkiem patosu, który w pewnych momentach wręcz przytłaczał. Idealnie sprawdza się to na wielkich stadionowych koncertach, które zespół grał w tym roku, jednak na samym albumie brzmi to dość komicznie. Liczne nawiązania do Orwellowskiego „Roku 1984” w warstwie lirycznej tylko pogłębia to wrażenie.

Chociaż sam pomysł jest jak najbardziej godny zauważenia, to jednak samo wykonanie tak z początku bardzo przeszkadza. Muse na poprzednich albumach bawiło się różnymi konwencjami tekstu, jednak zawsze było to na wysokim poziomie i warstwa literacka była czymś istotnym. Na „The Resistance” wielkie słowa zastąpiono wytartymi frazesami, jak „rise up and take the power back/it’s time that fat cats had a heart attack” I wypłukano je z wysokiej formy. Chociaż czasem można napotkać ciekawe perełki, jak tekst w „MK Ultra” – „the wavelength gentry grows/coercive notions re-evolve/and the universe is trapped inside a tear”, jednak to rzadkość na nowym albumie. A szkoda.

Po roku czasu zacząłem bardziej doceniać za to instrumentarium, które wcześniej wydawało mi się wręcz infantylne i nie-Muse’owe, jednak z biegiem czasu wszystko naturalnie się przyjęło. Warstwa instrumentalna jest rzeczywiście mocno dopracowana i dopięta na ostatni guzik, czego dowodem jest  na przykład rozpisanie partii smyczkowych na „United States of Eurasia” czy trylogii „Exogenesis”, którą to Matt Bellamy sam stworzył przez kilka lat swojego życia. Sporo dała mi na pewno możliwość konfrontacji albumowych nagrań z tymi wykonywanymi na żywo, które zaiste tworzą nową jakość nowego Muse dzięki swojej sprawdzalności podczas koncertów. Dzięki temu przekonałem się do niektórych utworów i teraz takie „Resistance” jest jednym z faworytów do posłuchania w wersji live.

Nie wszystko na tym albumie mi się podoba. Część utworów to zapchajdziury albumowe, które omijam szerokim łukiem, jak „Guiding Light” brzmiące niczym połączenie Queen i U2 czy „I Belong To You” uderzające mnie brzmieniem Maroon 5, które nagle przeistacza się w klasyczną arię z „Samsona i Dalili”, by wrócić do oryginalnego początku, tym razem z klarnetem. Pomysł dobry i podziwiam umiejętność połączenia tak skrajnych dźwięków, ale niestety nie trafia to do mnie. Na dodatek można też wspomnieć o tym, że cały album jest zlepkiem rzeczy, które gdzieś usłyszeliśmy. Czasem to tylko inspiracja, czasem żywa zrzynka, ale nie zmienia to faktu, że nieraz brakuje nam oryginalności, którą tak cenię u Muse.

„The Resistance” jest albumem słabym. Chyba najsłabszym w całej karierze zespołu, ale nie zmienia to faktu, że trzyma on pewien poziom. Wyważony, stonowany, utrzymany w pewnej konwencji. Ale nadejdą zmiany. Zespół na szczęście powoli zaczyna się ogarniać, chcą wrócić do mniejszych, bardziej intymnych nagrań. W końcu zaszli już na granicę absurdu muzycznego, dobrze jest teraz wrócić. Jedno jest pewne, nie jedno jeszcze o nich usłyszymy. I bardzo dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Te, pogadajmy!