sobota, 18 września 2010

Linkin Park - A Thousand Suns


Zbliża się koniec dekady, która była chyba najmniej spójna. Pojawiło się kilka etapów – chwilowej mody, którą podążali liczni wykonawcy. Mieliśmy dogorywający nu-metal, potem zjawiło się emo oraz indie, z początku nieśmiale, jednak z czasem przybrało na sile i cały świat zwariował na punkcie takich wykonawców, jak Arctic Monkeys czy My Chemical Romance.  Teraz zaś mamy okres zwany przez złośliwych czasem elektro. Każdy zespół próbuje swoich sił z komputerami i elektronicznymi beatami nadając swojej muzyce bardziej bądź mniej taneczne brzmienie. Wielu poległo, kilku wybroniło się obronną ręką. Do grona w tym roku dołączył Linkin Park.

Wcześniej jedni z ważniejszych wykonawców muzyki nu-metal, szczególnie za sprawą albumów „Hybrid Theory” i „Meteora”. W roku 2006 postawili na ugrzecznienie w postaci „zwykłego” rocka i wydali „Minutes to Midnight”. Elektroniki Hahna nie było tam właściwie w ogóle, ale doszły solówki, balladki i takie tam. Teraz mam 2010, a zespół popadł trochę ze skrajności w skrajność i wydał „A Thousand Suns”.

Płyta z pewnością będzie gigantycznym szokiem dla większości fanów, gdyż charakterystyczne elementy, za które ceniło się ten zespół, niemal zniknęły. Nie ma już ostrego, rockowego pazuru, wszystko zastąpiono za pomocą dźwięków midi , taką papką z komputera. Chociaż początkowe „The  Requiem”  i „The Radiance”, czyli intro podzielone na dwa utwory daje z początku wrażenie tego, że będzie to coś potężnego. Nakręcałem się na to, że usłyszę uderzenie, jakiś powrót do Meteory, aż tu nagle pojawia się „Burning In The Skies”, czyli około-popowa, spokojna pioseneczka, gdzie prym wiodą klawisze i różne elektroniczne tła. Nawet perkusja brzmi, jak zaprogramowana na średniej klasy automacie, a gitara pojawiająca się na kilka sekund nadaje tylko cień świeżości. I tak jest właściwie z całym albumem, bo co chwilę człowiek oczekuje uderzenia. Nawet jeśli nie rockowego, to chociaż takiego elektronicznego, bo często dźwięki zbierają się do wybuchu, który ostatecznie nie następuje. 

Z drugiej strony, jeśli nie patrzeć na to, co Linkin Park robił wcześniej, płytę można uznać za nawet ciekawą w pewnych aspektach. Różnorakie eksperymenty, które zespół przedsięwziął, zdają się czasem opłacać. Jest tu trochę około hip-hopowej maniery („Wrectches and Kings”, „When They Come For Me”), industrialowego kopa (“Blackout”), gdzie nawet Chester potrafi się wydrzeć, jak robił to na pierwszych albumach. Co do singlowego „The Catalyst” mogę powiedzieć tyle, że oddaje on idealnie klimat „A Thousand Suns”. I moim zdaniem to chyba najlepszy utwór na całej płycie – chwytliwy, skoczny (i remix Polaka, który wygrał ich konkurs na najlepszą przeróbkę utworu, też nie jest taki zły, muszę przyznać). Chociaż brakuje mu wykończenia, to i tak jest porządnym pomysłem, sygnalizatorem zmian.

I właśnie te zmiany powodują, że nowy album Linkin Park mogę potraktować dwojako. Z jednej strony otrzymuję coś, czego się nie spodziewałem ze strony zespołu. Dużo elektroniki, sporo ciekawych eksperymentów, które sprawdzają się w pewnej mierze. Druga strona medalu to jednak niedociągnięte wykonanie i braki w dopracowaniu, co powoduje, iż niektórych utworów nawet nie chce się słuchać. Nie jest aż tak źle, ale mogło być lepiej. Wtedy ta niespodzianka w postaci zmiany stylu na pewno byłaby łatwiejsza do przełknięcia, a tym sposobem może się odwrócić wielu. A szkoda.

3 komentarze:

  1. Liczę od rozpoczęcia się tysiąclecia. :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem, dlaczego nikomu się nie widzi, ale u mnie trafiła do Top 2010 :D A normalnie
    "siedzę" w progresywie ;]

    OdpowiedzUsuń

Te, pogadajmy!