środa, 1 grudnia 2010

Therion w Klubie Studio

Zauważyłem, że chcąc rozpocząć wpis z reguły opisuję w jakiś sposób warunki pogodowe, jakie miały miejsce w ramach konkretnego dnia. Chciałem nie pisać o tym, ale uznałem, że przecież tradycji musi stać się zadość. Więc… była zima. A właściwie coś na kształt zimy, bo mróz ogarniał coraz większe terytoria naszego kraju. A że Wrocław jest stosunkowo ciepłym miastem, postanowiłem wyjechać gdzieś, gdzie bliżej mi będzie do białego puchu. Cel drogi – Kraków. Lecz szukanie zmarzniętej wody było jedynie aktem drugoplanowym, bo przecież pięć godzin drogi pociągiem, błądzenie po mieście w otoczce wieczornej łuny – wszystko to miało jedno przeznaczenie. A była nim Bestia.

Therion, zespół, który znam od gimnazjum. Zespół, który wprowadzał mnie delikatnie w arkana muzyki znanej pod nazwą metal. Do tego te fascynacje mieszania elementów symfonicznych – chórków, orkiestracji z mocnymi gitarami były w jakiś sposób przyciągające. Koniec końców zespół znałem naprawdę dobrze. Ogarniałem kiedyś całą dyskografię i szalałem, gdy słyszałem jakiekolwiek kompozycje z rozległego repertuaru, tylko nie dało rady nigdy być na koncercie, bo przecież wiekiem ja wtedy nie grzeszyłem. A nikt z rodzicieli nie myślał nawet, by wyjechać ze mną do innego miasta po to, aby posłuchać „plugawej, ciężkiej muzyki”. Czekałem więc lata, by w końcu Therion zjawił się w naszym kraju po raz kolejny. Jednak tym razem ja, już na szczęście w wieku około-męskim, wyszedłem naprzeciw i spotkałem się twarzą w twarz.

Jednak o samym głównym daniu opowiem za chwilę, gdyż najpierw powinienem opowiedzieć co nieco o przystawkach. Pierwszą, zdecydowanie mniej zjadliwą, był szwedzki Loch Vostok. Choć swoją muzykę opisują jako metal progresywny, to mogłem dopatrzyć się tam jedynie pierwszego członu, bo owej progresywy było jak na lekarstwo. Dużo prostej melodyki, sporo quasi-growlów, krzyków. Główną zasadą koncertu było: głośno, mocno, mocno, mocno, głośno. Nie dopatrzyłem się zbyt wiele walorów z owego performance’u, ale mimo wszystko stanowili mocną rozgrzewkę przed tym, co dziać się ma później.

Drugi z support’ów, zdecydowanie bardziej smaczny, o nazwie Leprous to norweski kwintet, któremu znacznie bliżej było do okraszenia ich zacnym mianem prog-metalowców. Częste zmiany rytmów, ciekawe wykorzystanie rozbudowanych akordów gitarowych, trochę klawiszy. Miło też było słuchać wokalisty, Einar’a Solberg’a, który chwalił się często umiejętnościami wokalnymi, które były generalnie niezgorsze. Potrafił wydrzeć się głośno i solidnie, miło zaskakiwał delikatnymi falsecikami i ciepłą, barytonową barwą głosu. Ogólnie bardzo na tak. Tak bardzo, że czekam na kolejny album, który premierę ma mieć w roku przyszłym.

Koncertu Therion’a się obawiałem. Nowy trzon zespołu, nowa płyta, która nie łapie tak mocno za serce, jak albumy poprzednie, nowa trasa. To wszystko rzutowało na tym, że myślałem, iż zespół zwyczajnie nie podoła moim wymaganiom stawianym przeze mnie przez lata. I całe szczęście, pomyliłem się. Koncert zagrany został wyjątkowo mocno i energetycznie. Ciepłe przywitanie, entuzjastyczne reakcje, pełna sala – ludności niewątpliwie się podobało. Samemu zespołowi również, gdyż radośnie reagowali na wrzaski i klaski. Christofer Johnsson i spółka niewątpliwie pokazali klasę tamtego wieczoru. Liczne popisy instrumentalne, w tym solo perkusyjne Johan’a Koleberg’a współdzielone z świetną solówką Christian’a Vidal’a - nowych nabytków Theriona, wybrzmiewały solidnie i mocno. Styl delikatnie uległ zmianie za sprawą nowych muzyków, jednak nie ma to wielkiego wpływu, wzmocniło to w pewien sposób nowe brzmienie. Nowy wokal w postaci Thomasa Vikström również pokazał, na co go stać. Swobodnie przemieszczając się od mocnych dołów po wysokie, tenorowe skale ubarwił śpiewnie zespół. Pozostała trójka wokalistów również spisała się świetnie. Szczególnie na brawa zasługuje Lori Lewis, która, pomimo swojego chorego gardła, pokazała, że jej sopran na wysokim poziomie jest!

Setlista zagrana na koncercie nie była zaskakująca. Zespół od dawna gra ten sam, reżyserowany set, gdzie ruch i dźwięk jest dopracowany, a samych improwizacji jest tu niewiele. Mimo wszystko nie można narzekać, gdyż udało się usłyszeć wiele ciekawych kompozycji. Były utwory premierowe, jak „Sitra Ahra”, „Hellequin” czy „Unguentum Sabbati”, kawałki znane – „The Blood Of Kingu”, „Rise of Sodom and Gomorrah”, a także te mniej znane, jak „Ljusalfheim”, „Voyage of Gurdijeff”. Miłym akcentem była też swawolna interpretacja Mozart’owskiego „Dies Irae” , która udowodniła, że przecież metalowe covery klasycznych utworów są przecież genialną sprawą!

Therion Anno domini 2010 jest świetnym, rozbudowanym i świeżym, jak na te dwadzieścia lat działalności zespołem. Nie ma tu wielkiego show, nie ma tysiąca lampek i telebimów. Nie ma tutaj epickich ruchów, pięknych i zgrabnie ułożonych zdań. Jest za to klimat i magia, jakiej zazdrościć może wiele zespołów. A co najważniejsze, jest muzyka. Świetna muzyka, która potrafi wstrząsnąć, wzruszyć, wykręcić od środka. A jedyne, czego mogę w tym momencie życzyć, to kolejne dwadzieścia lat dla Theriona.

foto: Rafał Baran/fotografia-koncertowa.pl

2 komentarze:

  1. Jak już kradniesz zdjęcia ze strony to przynajmniej pamiętaj o tym żeby je poprawnie podpisać !

    Zdjęcia zostały podlinkowane z http://fotografia-koncertowa.pl

    Pozdrawiam
    Autor

    OdpowiedzUsuń
  2. Racja, za szybko przerzuciłem ze strony.
    Swoją drogą, spoko zdjęcia. Poprawiam link.

    Pozdrawiam,
    Autor recenzji

    OdpowiedzUsuń

Te, pogadajmy!