wtorek, 28 grudnia 2010

My Chemical Romance - Danger Days: The True Lives Of The Fabulous Killjoys


My Chemical Romance przeciętnemu słuchaczowi kojarzy się głównie za pomocą terminu „emo”. Jednak krzywdą byłoby umieszczanie ich jedynie w tym nurcie, ponieważ ich muzyka była od początku czymś więcej niż ścieżką dźwiękową dla aktów samookaleczeń amerykańskich nastolatek, którym dobrze w czarnym. Umiejętność tworzenia chwytliwych numerów zespół posiadał już od wydania w 2002 swojego albumu „I Brought You My Bullets, You Brought Me Your Love”, kiedy to scena New Jersey (zwana także „murder scene” ze względu na rozbudowaną scenę emo/hardcore), a także rynek całego USA zaczął podążać za konkretną modą, jaką wytworzył zespół. Chociaż w tym wszystkim przewija się echo nurtu „Emo”, to nie można zaprzeczyć, iż My Chemical Romance już od początku starało się wyjść poza ramy nakładane im przez dziennikarzy, starając się zaskoczyć przy każdej kolejnej płycie. Zmieniały się nie tylko kolory włosów i fryzury wokalisty grupy  Gerarda Way, ale także pewien koncept na przekazanie swojej energii. Właściwie słowo „koncept” jest tutaj najbardziej trafne, ponieważ już od 2005 roku zespół zaczął kierować swoją muzykę w sposób nieco bardziej ambitny. Album „The Black Parade” było opisem przeżyć człowieka walczącego z chorobą, umierającego i wspominającego swoje życie. Tym razem My Chemical Romance idzie o krok dalej i postanawia wymyślić fikcyjną rzeczywistość, fikcyjne czasy, próbując samemu wpisać się w ramy, które sami sobie ustalili.


„Danger Days: The True Lives Of The Fabulous Killjoys” jest kolejnym albumem z konceptem opowiadającym historię grupy zwanej Killjoys (stanowiącej fikcyjne alter ego członków MCR) będącej wyrzutkami żyjącymi w szalonym społeczeństwie przyszłości w mieście Battery City. Utwory na płycie zaś są przedstawieniem życia Killjoys, ich ideologii, życia, walki. Opisem wydarzeń, z którymi grupa się zmaga. 

Muzyka, którą zaprezentowało My Chemical Romance roku 2010 jest trochę bardziej surową zabawą z formą, niż działo się to na poprzednich dokonaniach grupy. Więcej w tym wszystkim prostego,  mocnego, rockowego uderzenia opartego w pewnym stopniu na klasycznych harmoniach. Nadaje to jednak olbrzymiego tempa, które właściwie nie zwalnia, tylko utrzymuje tę płytę na wysokim, dynamicznym trybie działania stając się czasem niemal westernową, ale wartką pożywką dla historii Killjoys. Jednak nie można tu mówić o tym, że muzyka zrobiła się infantylna. Użyto tutaj mniej półśrodków, zapychaczy, które rozszerzały w sposób sztuczny przestrzeń dźwięku. Muzyka stała się bardziej skondensowana, a tym samym efektywniejsza. Zahaczyć tutaj mogę o pojęcie „punk”, ponieważ kompozycje mają w sobie duży pokład dzikości i młodej, jędrnej energii uderzającej radośnie z gitar. „Na Na Na  (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)”, czyli pierwszy singiel, w świetny sposób demonstruje,  na czym  polega nowa ścieżka, którą obrał sobie zespół. Dużo skocznej i gęstej perkusji połączonej z klasycznymi riffami, studyjnymi smaczkami w postaci przeróżnej maści sampli i rewolucyjnymi, quasi-wolnościowymi tekstami. Nie oznacza to jednak, że wszystkie utwory brzmią tak samo. Każdy z nich wybija się czymś wyjątkowym, czego na ogół nie było na kawałku poprzednim. „Planetary (GO)” za pomocą wypluwanych tekstowych fraz i akcentowanego basu nadaje brzmienie w stylu rockowego Black Eyed Peas. „S/C/A/R/E/C/R/O/W”  to piosenka z dużą nutą optymizmu uderzającego z dźwięków nadająca myślenie o tym, jaki ten świat piękny i cudowny, a „Destroya” z tekstem pt. „nie wierzę w nic”, śpiewem pokroju Limp Bizkit i agresywnej melodii buduje mroczny, ale intensywny nastrój.

My Chemical Romance nie stworzyło krążka idealnego, a z pewnością nie nazwałbym go „rockowym albumem 2010 roku”, jak zdarzyło się to pewnemu dziennikarzowi magazynu Rock Sound, nie mniej jednak muszę przyznać, że droga, którą przebył zespół powoli zaczyna się dla nich opłacać. Chociaż muzycznie nie stworzyli arcydzieła, tekstowo nieraz przypominali mi najnowsze dokonanie Green Day, a pierwsze wrażenia po przesłuchaniu albumu zostawili na zasadzie „ni ziębi, ni grzeje”, to po przetrawieniu i skupieniu się nieco bardziej na poszczególnych aspektach dochodzę do wniosku, że ładnie panowie grają. Chociaż nie wiem, czy dalej można się  wstydzić chwaląc się znajomym  mówiąc „słucham MCR”. Decyzja po przesłuchaniu należy do was.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Te, pogadajmy!