Yann Tiersen – wszystkim kojarzony przede wszystkim z dwoma tytułami – „Amelia” i „Good Bye, Lenin!”. Do obu napisał świetne, instrumentalne utwory. Oba wpłynęły na narastającą falę popularności jako tego, który tworzy proste melodie, bogato je obkręca przeróżnymi instrumentami tworząc niesamowity klimat i moc. A w tym roku postanowił lekko zaskoczyć. Wydał album „Dust Lane” pełen gitar i ciężkości zespołów pokroju Joy Division. I z tym albumem ruszył do Europy promując go na najnowszej trasie. Traf chciał, że Tiersen trafił także do mojego rodzinnego Wrocławia, co pozwoliło mi osobiście skonfrontować jego muzykę w wykonaniu live.
Zaczęło się od niemieckiego duetu Lonski & Classen. Dwóch panów zaprezentowało niezwykłą mieszankę gatunkową skacząc między ciężkim, przesterowanym, grunge’owym brzmieniem, radosnym beach rockiem kończąc na delikatnych i skocznych indie popowych balladkach kończąc. Całość okraszona sympatycznymi osobowościami, jakimi niewątpliwie jest tych dwóch dżentelmenów. Dla mnie swoją rolę supportu spełnili wyjątkowo porządnie, gdyż udało im się zawiesić moje ucho na ich muzyce, zagnieździć ją wewnątrz i spowodować uśmiech na twarzy. Były jednak jednostki, którym muzyka przeszkadzała w rozmowie, ale cóż, przecież oni przybyli na koncert Tiersena.
Wraz z wybiciem godziny 21 na scenę wtłoczył się powoli Yann Tiersen ze swoją muzyczną świtą i od pierwszych sekund wprowadzał nas w hipnotyczny, rockowo-elektroniczno-folkowy klimat swojej twórczości. Zagrany został cały ostatni album, zdecydowanie wyróżniający się mocniejszym i energetycznym brzmieniem. Pięknie wybrzmiewał psychodeliczny „Dark Stuff”, rozbawił mnie „Fuck Me”, wzruszyła „Amy”. Lecz oprócz utworów z „Dust Lane” pojawiły się także starsze rzeczy, które zostały przedstawione w mocniejszej, bardziej rockowej i surowej formie. „Le Train” uderzył mnie swoją punk’owością połączoną z piękną partią skrzypiec jazgoczących, jak porządna gitara elektryczna. „Kala” stanowiła piękne połączenie muzyki wschodniej ze ścianą dźwięku uderzającą od sceny. Połączenie tego z delikatnymi synthami i genialnym wokalem spowodowało, że w moim przekonaniu był to jeden z najmocniejszych punktów całego koncertu.
Fani starszych „tiersenów” niestety byli troszkę zawiedzeni, gdyż tych było zdecydowanie mniej, jednak nie umniejsza to wartości koncertu, gdyż wykonanie „Sur De Fil” powaliło wszystkich na kolana. Tiersen nie szczędził smyczka, uderzał nim tak prędko i mocno, że musiał wyrywać ogromną część zerwanego włosia. Szczerze powiedziawszy, obawiałem się, że w końcu może pójść mu struna. Chociaż spodziewam się, że niczym mistrz Paganini doprowadziłby swoją uwerturę do końca. Do tego świetnie wykonany został bodaj na to najsłynniejszy z utworów – La Valse d'Amelie w zdumiewająco chwytającym za serce wykonaniu. Intensywnym, krwiożerczym, ale przez to wszystko przepięknym.
Yann Tiersen pokazał, że jest jednym z ciekawszych kompozytorów współczesnych. Jego muzyka obok takich osób, jak Tom Tykwer czy Hans Zimmer wciąż żyje, na swój sposób przemienia się i modyfikuje, ale porusza i łączy ze sobą pozornie niezłożone. A koncert taki, jak we wrocławskiej Kultowej udowodnił, że ten artysta tworzy coś wartego zatrzymania się przez chwilę, posłuchania, przetworzenia i co najważniejsze, zrozumienia.
zdj. Marta Chrobak
zdj. Marta Chrobak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Te, pogadajmy!