Ambient od zawsze był dla mnie nie lada zgryzotą. Bo przecież osoby, które tworzą taki gatunek, a tym bardziej go rozumieją, są dla mnie w pewnym stopniu oderwani od świata, gdyż przestrzenność tej muzyki, wynajdywanie piękna w szumach, trzaskach, dźwiękach rozciągających się do granicy wytrzymałości ciekawości ludzkiej sprawiają, że mnie samemu ciężko jest ogarnąć całe to zjawisko. Jednak powstrzymać się nie mogłem, by na nowo nie spróbować swych sił w tej pracy syzyfowej i wybrałem się na 3. Edycję Festiwalu Ambientalnego, która to działa się w „świetnym miejscu w świetnym miejscu”, a mianowicie we wrocławskim klubie Włodkowica 21.
PIĄTEK
Pierwszy dzień niewątpliwie był dużym szokiem już od samego wejścia, bo tak zanurzyć się i próbować wchłonąć ambient bez rozgrzewki jest niesłychanie ciężko. Sprawę ułatwił trochę Nejmano, który swoim 50-minutowym setem pełnym delikatnych smaczków w postaci lekko przemykających beat’ów, rozciągniętych pseudo-synthów i wolnej, spokojnej kanonady szumów stworzył całkiem niezły klimat na rozpoczęcie wieczora. Drugim wykonawcą był Etamski. I tutaj sprawa była trochę gorsza, bo wywindował on moje niezrozumienie tej muzyki o kilka oczek w górę. Chaotyczna i nieuporządkowana, bardzo nieregularna i totalnie odjechana. Tak można streścić mniej więcej to, co działo się za konsolą u Etamskiego. Piwo zwyciężyło.
W momencie, gdy polska gromadka opuściła stanowisko, scenę zaczął zajmować grecki Subheim. Niepozorny człowiek wyglądający, jak sprzedawca oliwek/superman na wakacjach postanowił pokazać troszkę inne oblicze aniżeli senne i nużące utwory. Muzyka, którą nam dawkował była bardzo zmienna, a przez to żywa i w pewnym sensie dynamiczna. Elementy spokojne i klimatyczne mieszały się z wręcz plemiennymi zagrywkami, jak gdyby chciano nam przypomnieć czasy Olimpu i Wielkie Dionizje. Miło oglądało się twarz Kostas'a K, gdyż na niej rysowały się przeróżne emocje – od powagi do orgazmatycznego szczęścia rysującego się na obliczu, szczególnie w momentach, gdy wyprawiał cuda uderzając w specjalną beczułkę robiącą za bęben. Słowem – szoł. Szkoda tylko, że występował razem z kwiczącą wokalistką wprawiającą swoje gardło w ciągłe wibracje i lecącą dźwiękami pokroju Bjork.
Ostatnim wykonawcą zamykający pierwszo dniowe zmagania z festiwalem był litewski Eleven Tigers. Sympatyczny, młody człowiek zaskoczył wszystkich żywym i mocnym setem, który był ciekawie poplątaną hybrydą gatunkową, która łączyła ze sobą sprawnie dubstep, jungle, elementy techno, IDM kończąc na ambientowych wstawkach. Jak dla mnie zdecydowana gwiazda wieczoru, gdyż szalał, hipnotyzował, budził ludzi swoją energiczną muzyką, ciągle ewoluującą muzyką. Jeden z lepszych setów, jaki udało mi się usłyszeć w ostatnim czasie, którego dźwięki długo towarzyszyły mi przy powrocie do domu późną, chłodną porą.
SOBOTA
Drugi dzień w założeniu miał przynieść kolejną dawkę wrażeń, kolejne ekstatyczne uniesienia spowodowane piękną i wspaniałą muzyką. Na dzień dobry jednak dostałem duży kubeł zimnej wody, gdyż Tilman Ehrhorn, teoretyczna gwiazda sobotniego wieczoru, zachorował i szczerze przepraszając na swojej głównej stronie cierpiał, gdyż go nie będzie na festiwalu i szczerze tego żałował. Ja również.
Ale organizatorzy, Wrocławski Klub Formaty, byli bardzo szybcy i spostrzegawczy, więc załatwili zastępstwo – Tomasza Bednarczyka. I trzeba przyznać, że wywiązał się dość dobrze ze swojej roli openera, gdyż zaserwował publiczności klimatyczny i przyjemny dla ucha set, który mnie bardzo przypadł do gustu. Przede wszystkim dlatego, że był mało „inwazyjny”, a przez to znośny. Cóż, nie zawsze trzeba wrzucać miliardy szumów, prawda?
Drugim wykonawcą był człowiek, który istniał dla mnie w podobnym stopniu, co Etamski. Krzysztof Orluk, bo o nim mowa, uderzył mnie swoją melodią po twarzy. Siedząc niepozornie przy komputerze i majstrując coś nieustannie skutecznie odstraszał mnie od podejścia bliżej. Miało być trochę jazzu, lo-fi, a pozostał niesmak i totalne niezrozumienie.
Kolejny artysta to polski Pleq, który do swojego ambientalnego setu wrzucił całą paletę przepięknych wizualizacji, które wciągnęły mnie bez reszty. Były tak piękne, że stały się dla mnie niespodziewanie najważniejszym punktem jego koncertu, a cała muzyka stała się tłem, instrumentalizacją dla obrazów przesuwających się po ekranie. A szkoda, bo i muzyka dawała radę.
Dzień drugi dobiegał końca wraz z pojawieniem się ostatniego artysty, gwiazdy wieczoru i chyba jedynej osoby, która całkowicie uratowała festiwal od klęski. Był to Kangding Ray, czyli młody, francuski człowieczek o imieniu David Letterlier. Jego muzyka była ciężka i wywrotowa. Pełna odwołań do dubstep’u i klasycznych, narodowych dźwięków muzyki elektronicznej, eklektyczna. Pełno trzasków, wyładowań, świetnie budujących nastrój beat’ów. Niezwykła atmosfera podbudowana tajemniczym uśmiechem Letterlier’a udzielała się chętnie zgromadzonym, ponieważ ekstatyczne och! i ach! zdawało się być słyszalnym z czeluści świadomości uczestników. Taka to była moc, tak świetne zakończenie.
Tak pokrótce reasumując muszę przyznać, że zagraniczni wykonawcy zaprezentowali się znacznie lepiej. Więcej w tym było nutki orientalizmu, eksperymentu, szaleństwa (jeśli można użyć takiego słowa w stosunku do ambientu). Trzecia edycja dobiegła końca, a wraz z nią wspomnienia ciekawych koncertów, miłych przeżyć, dużego rozładunku emocji, przyjemnego roztopienia czaszki. W sumie to dobrze, że taki festiwal zdarza się co rok, bo co za dużo, to niezdrowo. A ambient trzeba przyjmować w dawkach niezbyt wielkich, gdyż gdzieś można się zatracić i zaniknąć w tej muzycznej przestrzeni. Z przyjemnością więc oczekiwać będę edycji kolejnej, gdyż wiele zdarzyć się może.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Te, pogadajmy!