Amerykański kwintet z The Walkmen nigdy specjalnie mnie nie zachwycał. Piosenki, które tworzyli, były dla mnie pożywką, którą mogłem się nasycić przez kilka przesłuchań, a dalej nic za tym nie szło. Ich muzyka przypomina mi trochę The Strokes na spowolnionym odtwarzaczu, bo ich energię można podzielić tak samo, jak bardzo dany utwór zwalnia. Nie są dla mnie ewenementem i zespołem wartym większej uwagi, a suma sumarum – w końcu wypadli mi z głowy. Aż do najnowszego, szóstego już albumu „Lisbon”, na który to trafiłem całkowicie przypadkiem. Wtedy to przypomniało mi się, czemu tak za nimi nie przepadam.
Styl, który sobą reprezentują nie zmienił się praktycznie w żaden sposób. Jedyną rzeczą, jaką można wyróżnić na tle poprzednich płyt jest fakt, że trochę się postarzeli i muzyka, którą grają troszkę się wyostrzyła i można wyłapać parę smaczków. Mają przez to kilka ciekawych pomysłów, które przypadły mi nawet do gustu, jak „Angela Surf City”, gdzie panuje ogólny hałas i szaleństwo ewidentnie kojarzące się z imprezą na plaży. Gęsta i rzęsista perkusja w połączeniu z pianinem i mile ustawioną dla ucha gitarą daje ulotne wrażenie podróży w czasie do radosnych lat 60-tych i 70-tych. Vintage jest zresztą ich broszką, bo uwielbiają grać na starych instrumentach, z których można to wycisnąć specyficzne dla starych epok dźwięki wchodzące doskonale do głowy.
Płyta posiada jednak szereg wad, których pozytywy nie zakrywają. Po pierwsze: część utworów brzmi zapychająco, tj. niesamowicie męczy i odbiera ochotę do dalszego słuchania albumu. Przykładem może być „Follow The Leader”, które pomimo swojego krótkiego czasu trwania, jakim są dwie minuty, robi ze słuchacza papkę, która skutecznie odbiera chęć do kolejnej partii „Lisbon”. Po drugie: warstwa tekstow. Ja nigdy specjalnie nie przepadałem za tym, co śpiewa Hamilton Leithauser, bo to wszystko jest takie smutne i melancholijne. Choć lekko pesymistyczny styl nie jest czymś złym, to w The Walkmen jest trochę irytujące, gdyż próby wpasowania się w muzykę, jaką zespół gra są trochę nieudane, jak w singlu „Stranded” (do przesłuchania tutaj) chociażby: There's broken glass all around my feet/Laid my plan so carelessly/What's the story/With my old friends/Drunk and lonely.
Do samego stylu śpiewania Leithausera nic nie mam, gdyż uważam, że jego maniera człowieka skrzywdzonego i doświadczonego przez życie jest nawet urocza i dobrze pasuje do klimatu zespołu.
Do samego stylu śpiewania Leithausera nic nie mam, gdyż uważam, że jego maniera człowieka skrzywdzonego i doświadczonego przez życie jest nawet urocza i dobrze pasuje do klimatu zespołu.
The Walkmen ze swoim „Lisbon” nie zaskoczył. Moje zdanie na temat tej grupy dalej pozostanie podobne, bo nowym albumem nie udowodnili mi, że warto zmienić zdania na ich temat. Posiadając blisko trzydzieści nagranych utworów i wybierając te jedenaście na nowy album pokazali mi, że ich forma się nie zmieniła i dalej brną w swój styl. Pitchfork ocenił album jako jeden z najważniejszych tego roku. Ja niestety do takich opinii nie byłbym skłonny i postawiłbym „przeciętny”. Co najwyżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Te, pogadajmy!