W muzyce zauważa się nieraz tendencje do wyszukiwania zespołów, które brzmią znajomo, jednak wyróżniają się pod jakimś względem. Różnice wynikają często z tego, że żyje się w innym klimacie, na innej półkuli, w zupełnie innym środowisku. Stąd też pojawiają się ciekawe pomysły z całego świata, które często trafiają o wiele dalej niż swoje lokalne podwórko. Najlepiej jednak, kiedy taki oto zespół nagle podbija cały kontynent, bo tak było w przypadku Kings of Leon. W swojej Ameryce ledwo rozpoznawalni, w Europie zaś są to niemalże bogowie rocka. A szaleństwo spowodowane poprzednim albumem grupy „ Only By The Night” było gigantycznym szokiem, bo takie zwykłe rodzeństwo z Tennessee z dość przeciętną, moim zdaniem, płytą wyskoczyło tak daleko. Teraz tego szaleństwa ciąg dalszy ma spowodować najnowszy krążek, „Come Around Sundown”.
Panowie Followill poszli za przykładem przepisu na sukces z lat poprzednich: stworzenie genialnego i chwytliwego singla, który zawładnie stacjami radiowymi, a im otworzy drzwi do sal koncertowych całego kontynentu i statusów platynowych płyt, gdzie się da. Singlem takim jest „Radioactive”(do posłuchania tutaj), które pokazuje nowe i odświeżone Kings of Leon w pełnej krasie. Trochę to cliche, ale idealnie spełnia swoją rolę, bo utwór przyciąga swoją melodyką, a czarnoskóry chórek i głos Caleba łącznie daje kisiel w gaciach zagorzałych fanów zespołu. Chociaż moim zdaniem „Radioactive” jest mniej chwytliwe aniżeli takie „Use Somebody”, ale co kto lubi.
W przypadku reszty albumu sprawa ma się podobnie. Stylistyka grupy uległa trochę zmianie i z ckliwych, troszkę pop-rockowych melodyjek zespół zaczął bawić się bardziej w kierunkach blues i southern rocka. Wszystko to jest całkiem dobre, bo zespół powinien wręcz eksperymentować, ale tutaj wyszło z różnym rezultatem. Są utwory, które wręcz powalają swoją mocą jak piękne gitarowo „Pyro” czy pełne klimatu i zaciętości lat 70-tych „Mary”. Z drugiej jednak strony dostajemy także próby stworzenia czegoś wyjątkowego, co tylko (niestety) kończy się na próbach jak wieńczące album „Pickup Truck” i „Back Down South”, które jest niczym innym, jak typowym kawałkiem country, jakich wiele. To, że taki utwór gra Kings Of Leon nie ma żadnego wpływu na lepsze przyjęcie takiej stylistyki.
Dodatkowo zespół raczy nas rzeczami, które znamy z poprzednich płyt. Mamy więc opener w postaci „The End” z typowym, rozciągniętym refrenem i jęczącymi gitarami, które włączają tryb „patos +miliard” i „The Face” brzmiące jak odrzut z poprzedniej płyty. W dodatku taki słaby odrzut.
Kings of Leon kombinuje, jak tu się utrzymać na topie europejskiej listy zespołów. Na razie idzie im całkiem nieźle i spodziewam się, że w najbliższym czasie pojawi się kolejne boom, z którego zespół chętnie skorzysta. Płyta, którą wydali, jest przyzwoita, bo zawiera sporo ciekawych elementów, które brzmią naprawdę ciekawie, jednak pozostałość to jedynie przeciętność w całej okazałości. Ale czy aby na pewno można było spodziewać się czegoś więcej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Te, pogadajmy!