Klubowa rozpiska co do minuty przedstawiła moment rozpoczęcia koncertów i, o dziwo, zaczęło się bez żadnego poślizgu. Będąc bardzo uradowany owym zjawiskiem postanowiłem kontemplować muzykę, jaką uraczył mnie duet Ed Wood, czyli poboczny projekt muzyków z bydgoskiego Tin Pan Alley. Muszę przyznać, z początku było mi ogromnie ciężko wykreślić klarowne zdanie na temat tego koncertu. Z pewnością można to określić jako dziwaczne zderzenie dwóch interesujących osobowości, które na kwasie tworzą wszystkie swoje kawałki. Pozornie bez harmonii, utwory przyciągały w jakiś nieopisany sposób i chciało się ich słuchać, co łatwe jednak nie było. Gitara Kuby Ziołka pobrzękiwała wyraźnie jazzująco, jeśli w ogóle można to tak nazwać. Wychodziła z rytmu, była nieskładna, akordy brzydkie i niedbałe. Dodatkowo włączanie co rusz efektu typu delay i tym samym multiplikowanie gitar powodowało, że przestrzeń ogarnięta chaosem i szumem. Pełnego obrazu dodawała perkusja, której uderzenia były tak mocne, że nieraz obawiałem się, że pałka przebije naciąg albo wyskoczy z ręki (co koniec końców się stało przy ostatnim numerze zespołu). Jednak to jest siła noise’u – emocje. A tych było na koncercie mnóstwo. Bo dźwięków się nie wyciągnie. Koszmar dla technicznego, jak sądzę.
Mimo wszystko Ed Wood zostawił pozytywne piszczenie w uchu i myślę, że ze stwierdzeniem „grać głośniej i więcej” bardzo im do twarzy. Ale nie byli jednak głównym powodem przybycia do wrocławskiego Firleja. Był nim natomiast główny wykonawca. Gwiazda, która wykluła się z powrotem po siedmiu latach absencji. Trzy świetne albumy, nieprzeciętny styl. Spodziewałem się wielkiego kopa i go dostałem, gdy przed naszymi oczami ukazał się zabójczy kwintet, Something Like Elvis.
Zespół od początku dawał z siebie wiele energii, szczególnie za pomocą ostrych i mocnych dźwięków z pierwszego albumu, gdzie dane nam było usłyszeć chociażby takie szlagiery, jak „Red River” czy „Holy Wars”. Zdarzały się również chwile spokojniejsze, gdzie można było kontemplować dźwięki i rozkoszować się nimi („Phantom”, „Morning in Melbourne”). Całość koncertu przeplatana była konferansjerką Kuby Kapsy i Artura Maćkowiaka, która, choć nieraz zabawna, bywała przydługa i klimat, brzydko mówiąc, siadał. Chociaż muszę przyznać, dyskusje z pierwszym rzędem, a szczególnie z trzema pijanymi „dżentelmenami”, którzy cały czas raczyli nas różnymi głupotami były bezbłędne!
Muzycznie nie mam nic zespołowi do zarzucenia, bo set lista była bardzo zróżnicowana i mocniejsze akcenty dość dobrze przeplatały się z tymi wolniejszymi, przez co nie było wrażenia nudy. Dodatkowo popisy instrumentalne, szczególnie te wykonywane na gitarze przez Sławka Szudrowicza, rozbijały na łopatki bogactwem umiejętności sprawnego wykorzystywania efektów. Wokalnie Kuba Kapsa dawał radę. I nawet dał się wyprosić na wyśpiewanie utworu „Leticia” a capella. Bez rewelacji, ale przecież tu nie o wokal w tej muzyce chodzi.
Reasumując, wieczór spędzony w Firleju był bajeczny, bo Something Like Elvis pokazało, iż na wiele ich jeszcze stać. Mam nadzieję, że jak zespół się połączył, to już się nie rozłączy, tylko stworzy coś nowego i rozbrajającego. I jak zagrają jeszcze jakiś koncert, ja tam będę. Panowie, macie mnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Te, pogadajmy!