niedziela, 7 listopada 2010

Hurts - Happiness


Gatunkowość w muzyce jest sprawą w moim mniemaniu irytującą. Nie dlatego, że nie lubię rozróżniać rzeczy, których słucham. Sprawa bardziej polega na samym fakcie, iż nazewnictwo i szufladkowanie wykonawców jest teraz zjawiskiem nagminnym, które wręcz przechodzi do formy krytycznej. Bo ile można słuchać, że jakiś zespół jest tak trudny do nazwania, że tworzy się dla niego osobny nurt? W pewnym momencie jest już tego zdecydowanie za dużo, bo nagle okazuje się, że zespół X (nie mówię teraz o zespole X, który istnieje) ma siedem różnych nazw i gatunków go określających. Ale właściwie kogo to obchodzi?!

Zespół Hurts ze swoim nazewnictwem ma trochę prościej. Chociaż wydawcy zawile kombinują mówiąc, że inspirują się disco lento pochodzącym z nurtu Italo, bla, bla, bla, to duet z Manchesteru można definitywnie określić mianem synthpopu. A to głównie za sprawą debiutu, jakim jest „Happiness”. Chociaż zespół był nikomu wcześniej nieznany, w swoim angielskim zaciszu komponowali muzykę będąc pod wielkim wpływem melancholii i smutku, gdyż „znowu w życiu im nie wyszło” i utworzyli hit – „Wonderful Life”. Teledysk za 20 funtów, charakterystyczny styl minimalistów-gangsterów z lat 30’tych i pieśń, która rozrosła się na całą Europę atakując ją niczym dobra dżuma. I tu się ujawniły ich inspiracje. Depeche Mode, Duran Duran i pełno innych, światłych wykonawców szalonych lat 80’tych zaowocowało utworzeniem się muzyki, jaką Hurts będzie się chlubił.

Nie powiem, że płyta jest zła, bo nie jest. Sporo utworów ma w sobie duży, singlowy potencjał i mogłyby rozbrzmiewać w stacjach radiowych przez długi, długi czas. Oprócz „Wonderful Life”, który swoją prostotą i surowością, acz niesamowitą chwytliwością pokroju tych zabawnych rzepów, które ma taka roślinka, którą dzieci uwielbiają się rzucać będąc małymi szkrabami są też inne. „Stay” to typowa, popowa melodyjka z chwytliwym chórkiem, prowadzącym pianinem i melodyką wokalu Theo Hutchcraft’a. Nie ma niepotrzebnych elementów, tutaj wszystko jest świetnie wyważone. Takie „Silver Lining” czy „Devotion” z gościnnym udziałem Kylie Minogue to także świetna zabawa i rozrywka. Nie jest to muzyka do intelektualnych chuci, tutaj nie znajdziesz głębokiego przesłania. Może jedynie w tekstach, które prawią o wartościach takich, jak miłość czy poszukiwanie szczęścia. Może to akurat jest tak bardzo przejmujące, bo duet pisał te melodie w czasach, gdy nie mieli za co żyć, więc takie podbudowanie było najpotrzebniejsze, by dalej istnieć.

Hurts to zespół, który szuka sposobu na wskrzeszenie starego i dobrego brzmienia z czasów, które dobrze znamy. Ten skrajny minimalizm, jakim chełpi się zespół sprawia, że są bardziej rzeczywiści. Bardziej w stronę odbiorców. Kiedy widzisz dwóch facetów: jednego z mikrofonem, drugiego z klawiszami i to jest wszystko, co Tobie oferują, kojarzy Ci się to z zespołem weselnym. Tylko tutaj nie usłyszysz „Białego Misia”, tylko wspaniałe, europejskie hity wkradające się do serc. „Happiness” jest płytą wybitnie popową, ale przez tą stylistykę wybitnie zostającą w pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Te, pogadajmy!